piątek, 11 maja 2012

Rozdział 4



Następnego dnia bladym świtem Sonia wygoniła mnie z łóżka. Wcisnęła we mnie śniadanko, zapakowała do jakiegoś przedpotopowego dżipa i ruszyliśmy do Krakowa. Z ogromną ciekawością rozglądałem się dookoła. Polska bardzo się zmieniła. Miałem niewiele wspomnień z dzieciństwa, ale nawet ja zauważyłem jak wypiękniała. Wszędzie eleganckie domy, sklepy i ulice, a na rynku odnowione zabytkowe kamienice i kościoły, zadbane parki i skwery. Może to tylko w centrum miasta, ale zawsze to wspaniała wizytówka dla tak licznych tutaj zagranicznych turystów. Ze wszystkich stron otaczał mnie wielojęzyczny tłum, zupełnie jak w Londynie. Okazało się, że oboje z ciotką nie lubimy dużych zgromadzeń ludzkich, wielkomiejskiego hałasu i smrodu. Szybko więc zrobiliśmy potrzebne zakupy i już po czternastej byliśmy z powrotem w domu. Wspólnie przyrządziliśmy spóźniony obiad. Cały czas zastanawiałem się, jak zacząć rozmowę. Wydarzenia z poprzedniego dnia, mocno zakręciły moją dotychczasową wiedzą o świecie. Tak naprawdę, to nie miałem pojęcia co o tym wszystkim myśleć. Z natury byłem bardzo praktyczną osobą, nieskłonną do przyjmowania rzeczy na wiarę, ale tego co mnie wczoraj spotkało, nie można było wytłumaczyć na żaden ze znanych mi sposobów. Czekałem więc na okazję, aby poruszyć interesujący mnie temat. Tymczasem Sonia połknęła w przyspieszonym tempie swój posiłek i zanim się zorientowałem już była za drzwiami.
- Baw się dobrze Luis i trzymaj się z daleka od sąsiadów. Muszę lecieć i zająć się sklepem. Wiem, że chcesz mnie o coś zapytać i porozmawiamy o tym wieczorem - tyle ją widziałem. Co było robić, pokręciłem się trochę po domu, ale nie znalazłem sobie żadnego ciekawego zajęcia. Próbowałem otworzyć ruszt, tak jak wczoraj ciotka, ale oczywiście mi się nie udało. Prawdopodobnie, trzeba było je nacisnąć w określonej kolejności. Z pewnością to był jakiś  kod, a ja jestem marnym detektywem. Poszedłem więc do ogrodu z puchatym kocykiem, który znalazłem w salonie i położyłem się pod wielkim, rozłożystym dębem. Drzewo było ogromne. Nigdy takiego nie widziałem. Wyglądało, jak prawdziwy władca całej okolicy - dumne, dostojne i piękne. Musiało być bardzo stare. Przez gęste, zielone liście przeświecało leniwie słoneczko. Zrobiło mi się przyjemnie i cieplutko. Ogarnął mnie niesamowity spokój. Poczułem się tak bezpieczny i kochany, jak nigdy wcześniej. Zamknąłem oczy i po chwili spałem już w najlepsze. Obudziłem się niezwykle  wypoczęty i zrelaksowany. -  Ale zaraz, zaraz! Coś tu się nie zgadzało? Gdzie ja do cholery właściwie jestem? -Otworzyłem oczy i rozejrzałem się zaskoczony. Owszem, siedziałem na kocyku, ale nie na ziemi, tylko na drzewie, pod którym wcześniej się rozłożyłem. Potężne konary utworzyły coś na kształt kołyski. - Czyżbym zaczął lunatykować i uwiłem sobie na wzór ptaków wygodne gniazdko ? Niemożliwe, zawsze trochę bałem się wysokości!  Jak ja teraz zejdę na ziemię, to przecież będzie kilka metrów?!  - zacząłem lekko panikować.
- Ale śmieszne z ciebie stworzenie - usłyszałem w mojej głowie czyjś rozbawiony głos - przestań się trząść. Ci twoi krewni kompletnie namieszali ci łepetynie, ale to się zmieni. Dopilnujemy tego. Należysz do nas, tak jak my do ciebie. Nie bój się, złaź, pomogę ci - i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, gałęzie drzewa obniżyły się, tworząc wygodną ścieżkę w dół. - Dowidzenia malutki. Masz tu wielu przyjaciół. Musisz nauczyć się żyć od nowa, a my wszystko ci pokażemy.
- Kim jesteś? Dlaczego słyszę twoje myśli? - zawołałem przestraszony nie na żarty. – Boże, ja schizuję, zmiana klimatu mi zaszkodziła. Może powinienem wrócić do Londynu.
- Jesteś normalny. Niewielu z nas potrafi rozmawiać z ludźmi. Ja jestem bardzo wiekowy i zdążyłem poznać wasz język. Inni  będą zwracać się do ciebie obrazami.
- Gdzie jesteś? - zapytałem nieco drżącym głosem.
- Stoję obok ciebie, głuptasku - zachichotał znowu. - Obejrzyj się -poczułem jak coś miękkiego głaszcze mnie po plecach. Odwróciłem się gwałtownie i stanąłem w oko z liśćmi, wyrastającymi z niewielkiej gałązki dębu.
- Matko kochana, ale mnie przestraszyłeś - chwyciłem się, za próbujące wyskoczyć mi z piersi serce. Złapałem za konar, delikatnie zacząłem go dotykać i gładzić. - To naprawdę ty?
- Ale z ciebie niedowiarek! Jakich jeszcze potrzebujesz dowodów?
- Wiesz, kiedyś jako dziecko wydawało mi się, że rozmawiam z drzewami, kwiatami i ptakami. Zacząłem o tym opowiadać rodzicom. Byli przerażeni i zaprowadzili mnie do psychiatry. On stwierdził, że to tylko moja wyobraźnia. Stwarzam sobie przyjaciół, bo brakuje mi towarzystwa rówieśników itp… Wysnuł całą teorię, nafaszerował mnie lekami i skasował ojca na grubą sumkę.
-Eh, ci wasi lekarze. Tak niewiele umieją.
- Wiesz, myślę, że pójdę do Soni. Nie będę czekał do wieczora. O tej porze w sklepie nie ma dużego ruchu. Do zobaczenia - pomachałem mu na pożegnanie i pobiegłem do miasteczka. Muszę się dowiedzieć, o co tutaj chodzi. Mówiące drzewa, tajemnicze nocne schadzki, eksplodujące szyszki, to trochę za dużo na jednego, biednego studenta. Niestety, gdy dotarłem na miejsce okazało się, że sklep jest zamknięty. Postanowiłem spróbować od zaplecza. Okrążyłem budynek, zaszedłem od tyłu i to był mój błąd. Na starych skrzynkach, pod murem siedział miejscowy element i z lubością zaciągał się gęstym białym dymem. Palili fajkę wodną, a w powietrzu zamiast tytoniu, czuć było słodką woń narkotyków. Trzech niemożliwie kudłatych  dryblasów, obrzuciło mnie bardzo niezadowolonymi spojrzeniami. Natychmiast wstali i otoczyli mnie ze wszystkich stron. Nie miałem najmniejszej nawet szansy na ucieczkę. Wysoki, mocno umięśniony paker podszedł do mnie i pchnął na ścianę.
- Co my tutaj mamy? Mały, zagubiony czciciel zielonego. Nie powinieneś tutaj przychodzić, bo to miasto należy do nas. Myślę, że udzielimy ci niewielkiej lekcji miejscowych zwyczajów - i nie wdając się w dalsze dyskusje, uderzył mnie pięścią twarz. Siła ciosu była tak duża, że walnąłem głową o mur, aż mnie zamroczyło. Dwaj pozostali stali obok, chichocząc głupkowato. Widać było, że narkotyk na nich podziałał mocniej. - Cholera, ten facet mnie zmasakruje! Dopiero się wylizałem po ostatnich przejściach. -  Widziałem jak bierze zamach nogą, aby wymierzyć mi solidnego kopniaka. Nagle, zza muru coś wyskoczyło tak szybko, że zobaczyłem tylko zarys niewielkiej sylwetki. Uwiesiło się na nodze chłopaka, nie pozwalając mu zadać ciosu. - Boże,  to Zoli. Skąd on się tu wziął? - Dzieciak wczepił się jak małpka w spodnie dryblasa, ani myślał puścić, a warczał przy tym groźnie jak prawdziwy drapieżnik. Rzuciłem się mu na pomoc, ale zostałem zatrzymany, przez dwóch, przyglądających się do tej pory biernie, kolesi.
- Pieprzony gówniarz, chyba też prosi się o lanie - mięśniak w końcu złapał malca za kark, oderwał od swojej nogi i zaczął nim potrząsać jak kukiełką.
- Zostaw go, to jeszcze dziecko - zawołałem przestraszony, że może go skrzywdzić.
- I co z tego, powinien od małego uczyć się moresu - grubiańsko roześmiał się wielkolud, brutalnie ciągnąc chłopca za włosy. Nie zauważył, że z tyłu za nim , skrada się jakaś ciemna sylwetka. Nie zdążył zrobić nic więcej, bo czyjaś silna ręka już ściskała go za szyję. Z charkotem wypuścił malca, który podbiegł do mnie i natychmiast się przytulił.
- Puśćcie go i zmiatajcie stąd - rozległ się zimny, władczy głos mojego sąsiada i ku mojemu zdumieniu, osiłki bez ociągania posłuchały jego rozkazu. Już po chwili nie było po nich nawet śladu. – A z tobą pogadam sobie inaczej - przycisnął dryblasa do muru, trzymając go za gardło. Musiał mieć sporo siły, bo ten mocno zbudowany chłopak ani drgnął. Wpatrywał się w nieznajomego mu mężczyznę, coraz bardziej przerażonym wzrokiem. - Nie znasz mnie, więc cię uświadomię, aby nie było więcej nieporozumień. Ty i twoi bracia przyjechaliście tu na wakacje i niech tak zostanie. Zachowujcie się grzecznie, bo następnego ostrzeżenia nie będzie. Nie próbujcie tu grać miejscowych bossów, bo na to jesteście za słabi. I jeszcze coś na pamiątkę - widziałem co robi i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku chuligana. Wysunął długie, ostre jak diament, podobne do kocich pazury i jednym z nich zaczął na ramieniu łobuza kreślić zawiły wzór. Krew płynęła obficie, ale trzeba przyznać, że drań ani pisnął. Robił się tylko coraz bledszy, aż osunął się zemdlony na ziemię.
- No proszę, niby taki odważny, a mdleje na widok paru kropel. Ach ta dzisiejsza młodzież, same nieudaczniki i słabeusze - stwierdził, złośliwie patrząc w moją stronę.
- Jeśli to było do mnie, to wypraszam sobie. Może nie jestem najodważniejszy, ale przynajmniej nie mam w sobie nic z psychopaty - wskazałam na leżącego chłopaka i niewielką czerwoną kałużę obok niego.
- Wolałbyś, abym puścił mu to płazem, by mógł znęcać się nad innymi dzieciakami? Potrzebował małej nauczki, a do takich typów przemawia tylko przemoc - powiedział, spoglądając na mnie z politowaniem. - Chodź do mnie Zoli - wyciągnął rękę do dziecka. Tymczasem ten mały smyk, zamiast pobiec do niego schował się za mną.
- Widzisz, teraz nawet twój syn się ciebie boi.
- Nie próbuj tu snuć jakiś  dziwnych teorii. Ten mały łobuziak ma sporo na sumieniu. Znowu uciekł dzisiaj z domu i włóczył się sam po lesie. Tym razem zostanie surowo ukarany.
- Nie dotykaj go, nie będziesz znęcał się nad maluszkiem - zasłoniłem sobą Zoliego.
- Nie bądź głupi, przecież nie będę go bił.
- No nie wiem, nie wyglądasz mi na siewcę pokoju na świecie - pokręciłem odmownie głową i cofnąłem się do tyłu, ciągnąc za sobą malucha.
- Ty także powinieneś ze mną iść. Powinniśmy załatwić tą sprawę do końca.
- Nigdzie z tobą nie pójdę - powtarzałem, patrząc na niego z oślim uporem. Widziałem, że robi się coraz bardziej niezadowolony. Próbował jeszcze ze mną chwilę negocjować, aż zupełnie stracił cierpliwość. Podszedł do mnie, mocno złapał w tali, przerzucił sobie przez ramię i z szerokim uśmiechem na twarzy ruszył w nieznanym mi kierunku.
- Puść mnie, ty potomku mamuta! - darłem się oburzony, starając wyrwać się z jego ramion. Za nami dreptał bardzo zadowolony Zoli. Nie tylko przestano zwracać na niego uwagę, ale cała sytuacja bardzo go bawiła. Szedł poskakując wesoło i nucąc coś sobie do rytmu pod nosem. Jego ojcu też wyraźnie poprawił się humor.
- Bądź cicho, jeśli nie chcesz dać przedstawienia dla całego miasteczka. Powiedz, że pójdziesz spokojnie, to cię puszczę. Poza tym mam ciekawy widok. Masz naprawdę niezły tyłek, a jak tak nim wiercisz, to wygląda jeszcze lepiej. Spodnie właśnie zaczynają ci się zsuwać i widzę już zarysy całkiem fajnych pośladków - śmiał się ze mnie w najlepsze.
- Pójdę, gdzie chcesz, tylko mnie już puść - jęknąłem zrezygnowany. Zostałem zaraz postawiony na chodniku. Spuściłem głowę, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy. Czułem, jak pieką mnie zaczerwienione policzki. - Na co czekamy - rzuciłem.
- Przypomniało mi się, że jeszcze się nie przedstawiłem. Jestem Samuel Ostrowski - wyciągnął do mnie smukłą, białą dłoń. Ująłem ją z wahaniem i delikatnie uścisnąłem.
- Boisz się, że wyciągnę na ciebie pazurki? - zapytał wyraźnie rozbawiony moją reakcją.
- Nie rozumiem, co cię tak śmieszy. Widziałem do czego jesteś zdolny.
- Och Luis, jaki ty słodki jesteś z tą przestraszoną minką. Masz najśliczniejsze błękitne oczęta, jakie w życiu widziałem. Głuptasek z ciebie. Nigdy nie używam siły wobec dobrych znajomych. No, chyba, że w innym celu - drań wyraźnie sobie ze mnie pokpiwał.
- No nie wiem. Może ci czasem przyjść do głowy, zrobić mi jakiś gustowny tatuażyk czy coś?
- Dziecino, ale ty masz dziwne pomysły! Używam szponów do bardziej przyziemnych celów. Wyobraź sobie, jakie wrażenie robią, kiedy lekko przeciągam nimi po nagiej skórze? - powiedział patrząc mi prosto w oczy i oblizując karminowe usta.
- Lepiej już chodźmy, ciotka pewnie się niepokoi - odezwałem się, tchórzliwie zmieniając temat. Ruszyłem szybko przodem, nie oglądając się do tyłu, bo zrobiło mi się jakoś strasznie gorąco. Drżące dłonie włożyłem do kieszeni, aby tego nie zauważył. Słyszałem kroki dwóch podążających za mną osób. - W co ja się wpakowałem? A Sonia ostrzegała mnie, żeby się z nimi  nie zadawać. Mądra z niej kobieta. On jest niebezpieczny. Wystarczyło tylko kilka jego niemądrych słów i ja już miałem ochotę na coś więcej. Muszę się trzymać od tego faceta z daleka.

...................................................................................
Betowała kot_w_butach



1 komentarz:

  1. Hejka,
    wspaniale, chyba Sonia zdaje sobie sprawę o co chce Luis zapytać i dlatego tak szybko zwiała... och drzewko uwiło mu wspaniałe gniazdko to i znamy już sąsiada jak ma na imię... ta akcja pod sklepem byla ocho...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń