piątek, 11 maja 2012

Rozdział 2


Następnego dnia wieczorem mój pokój był już w pełni urządzony. Internet działał na najwyższych obrotach. Poukładałem wszystkie swoje rzeczy w szafach i na półkach. Zresztą nie było tego zbyt dużo. Nie opłacało się taszczyć dużej ilości gratów z tak daleka. Miałem zamiar zrobić na miejscu zakupy i uzupełnić to, czego będzie mi brakowało. Rodzice zostawili w banku sporo kasy. Dobrze zarabiali, nie mając zupełnie czasu wydawać tych pieniędzy. Moja przyszłość pod względem finansowym była dobrze zabezpieczona.
Trochę się nudziłem. Cioteczka gdzieś zniknęła bez słowa. Postanowiłem więc trochę pozwiedzać okolicę. Nasz dom stał na uboczu, a w pobliżu nie było ani żywej duszy. Miałem jeszcze ze dwie godziny do zachodu słońca, a wczorajsze ględzenie Soni o niebezpieczeństwach czyhających w pobliskim lesie, tylko rozbudziło moją ciekawość. Może rzeczywiście warto mu się przyjrzeć z bliska. Z uśmiechem na ustach wkroczyłem między drzewa, uszedłem kilkadziesiąt metrów i stanąłem zaskoczony. Nie tego się spodziewałem. Otoczyła mnie  mroczna, tajemnicza i nieprzebyta puszcza. Nie dostrzegłem żadnych wytyczonych szlaków ani wygodnych ścieżek. Zwalone przez wiatr pnie porastał gęsty, ciemnozielony mech. Drzewa były ogromne i zdawały się sięgać nieba. Nad głową miałem rozpostarty zielony dach, przez który z trudem przedzierało się słońce. Już miałem zawrócić, kiedy moją uwagę przykuł niezwykły dźwięk. Coś jakby kwiliło? Płacz? Niemożliwe, kto przy zdrowych zmysłach pozwoliłby tu przyjść swojemu dziecku? Zawahałem się, a może rzeczywiście ktoś się zgubił. Poszedłem za głosem. Za chwilę zajdzie słońce i zrobi się zupełnie ciemno. Posuwałem się ostrożnie naprzód i całe szczęście, bo o mały włos, a nie wpadłbym w głęboką dziurę w ziemi. Na dnie jamy siedział mały, może pięcioletni chłopiec i rozcierał po umazanej ziemią twarzyczce smugi łez. Na mój widok natychmiast przestał płakać. Nieśmiało wyciągną do mnie malutką rączkę.
- Jesteś nasym nowym somsiadem, prawda? Tata mówił, ze mam z tobą nie rozmawiać.
-To po co się odzywasz? - spytałem nieco oburzony. - Nie znają mnie, a już przewracają w głowie dzieciakowi. A no tak, Sonia mówiła o jakiś zatargach między naszymi rodzinami. - Lepiej daj rękę, wyciągnę cię. Dostaniesz pewnie lanie za to, że się tutaj włóczysz.
- Pewnie tak - wzruszył beztrosko ramionami malec-zgubiłem kolcyk. Jak się tata dowie, to bendzie po mnie. Ja chciałem tylko psymiesyć - chlipnął.
- Ojciec, to by cię lepiej do logopedy zaprowadził, strasznie seplenisz. No dalej, wyłaź z tej jamy - chwyciłem go za rękę i mocno pociągnąłem do góry. I już po chwili mały stał obok mnie, wycierając sobie usmarkany nos w rękaw.
- To pses te semby, rosną i pseskadzją. Jak bendą takie, jak u taty, będę mógł s nim polować, wies! Popac jakie są już duse! - wyszczerzył do mnie swoje olśniewająco białe ząbki, które były jakieś dziwne. Boczne wystawały z szeregu, dłuższe i ostrzejsze niż pozostałe.
- Potrzebujesz dobrego dentysty, bo wyrosły ci kły jak u wilka. Będziesz w przedszkolu mógł straszyć dzieci - zażartowałem.
- Ja nie chodze do miasta, uce się w domu - westchnął malec.- Tata mówi, se nie pocebuje skoły. Moses mnie sanieś do domu, to niedaleko. Nóska mnie strasnie boli - popatrzył na mnie i złożył usteczka w podkówkę. Był taki śliczny, ciemnowłosy, z wielkimi, bezbronnymi czarnymi oczyma i delikatną białą cerą. Wyglądał jak mały, leśny duszek.
-No dobra, wskakuj na barana - zmiękłem. Przykucnąłem, aby mógł wdrapać mi się na plecy. - Prowadź, nie mam pojęcia, gdzie mieszkasz. - Ruszyliśmy powoli przez las, a mały służył mi za przewodnika. Wkrótce przybyliśmy na miejsce. Na niewielkim wzgórzu, stał duży, kamienny, najwidoczniej bardzo stary dom. Wyglądał na nieco zaniedbany, cały porośnięty dziką winoroślą, z krzywo zamontowanymi okiennicami. Wszystkie okna były pozamykane i zasłonięte roletami. Z boku dostrzegłem niewielką wieżyczkę. Prawdę mówiąc wyglądał, jak te przeklęte, wiktoriańskie wille z niszowych horrorów. Coś, jak dobrze znana wszystkim chata słynnych Addamsów. Nie zamieszkałbym tu, za żadne skarby. Dzieciak musiał mieć naprawdę mocne nerwy. Niestety posesję otaczał wysoki, żelazny płot, z rodzaju tych nie do przebycia bez starganych spodni. Stałem więc pod bramą z maluchem na plecach i nie wiedziałem dalej co robić.
- Ej ty, tam jest dzwonek. Jak mas na imie? Bo ja Soltan, ale tata mówi na mnie Soli.
- Zoli, dlaczego nikt nie przychodzi, przecież nacisnąłem? - zwróciłem się do chłopca i w tym momencie, usłyszałem na ścieżce kroki. Brama otworzyła się oz przeraźliwym zgrzytem i przede mną pojawił się wysoki, smukły mężczyzna , o pięknie wyrzeźbionym ciele i długich do pasa hebanowych włosach. Spojrzał na mnie chłodno, nieprzyjaźnie swoimi szarymi jak burzowe niebo oczami i bez słowa odebrał ode mnie dzieciaka. Odwrócił się na pięcie i pomaszerował w stronę domu. W pierwszej chwili stałem, jak zamurowany. Nigdy w życiu nikt nie zrobił na mnie takiego niesamowitego wrażenia. Facet wyglądał jak amant filmowy. Mógłby chodzić po wybiegach we wszystkich modowych stolicach świata. Żaden ze znanych mi modeli ani aktorów nie mógł się z nim równać.  -    Ach, jaka ta natura jest niesprawiedliwa. Z jednych zrobi dzieło sztuki, a z innych pokojowego pudla - dotknąłem z niechęcią moich kręconych, jasnych włosów.   - Co taki przystojniak robi w Posoce? Nie wyglądał, aby brakowało mu kasy. O czym ja myślę? - Wreszcie przyszło na mnie  opamiętanie. - Ten piękniś potraktował mnie jak śmiecia. Ja tu się poświęcam i ratuję gówniarza, a on nawet nie raczył do mnie przemówić. A to palant jeden. Jak wszyscy miejscowi są tacy uprzejmi,  to będą tu niezłe jazdy. Nie pozwolę w ten sposób sobą pomiatać!
- Hej ty, a może by jakiś dziękuję, czy coś takiego?! Może chociaż dzień dobry?! - zawołałem za nim naprawdę oburzony. Drań nie odwrócił nawet głowy, jakby nigdy nic poszedł do domu i zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi. Cóż miałem robić? Przecież nie będę się do niego dobijał. Wracałem powoli do domu rozkoszując się ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Byłem już blisko, kiedy na poboczu prywatnej drogi moich nieuprzejmych sąsiadów, coś błysnęło w trawie. Zacząłem rozgarniać miękkie, zielone pasma. Mam. Znalazłem śliczny srebrny kolczyk, ozdobiony drobnymi, błękitnymi kamieniami. Wyglądały zupełnie jak gwiazdy, rozrzucone na pochmurnym niebie. -To na pewno zguba tego małego. Tego szukał w lesie, aż wpadł do tej dziury. Jutro go zwrócę i będę miał okazję powiedzieć nieznajomemu pięknisiowi co myślę o jego zachowaniu.
........................................................................................

Betowała kot_w_butach

1 komentarz:

  1. Hejeczka,
    fantastycznie, czyżby mały to faktycznie był wilkiem, no cudownie te myśli o tym przystojniaku...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń