Następnego
dnia bladym świtem Sonia wygoniła mnie z łóżka. Wcisnęła we mnie śniadanko,
zapakowała do jakiegoś przedpotopowego dżipa i ruszyliśmy do Krakowa. Z ogromną
ciekawością rozglądałem się dookoła. Polska bardzo się zmieniła. Miałem
niewiele wspomnień z dzieciństwa, ale nawet ja zauważyłem jak wypiękniała.
Wszędzie eleganckie domy, sklepy i ulice, a na rynku odnowione zabytkowe
kamienice i kościoły, zadbane parki i skwery. Może to tylko w centrum miasta,
ale zawsze to wspaniała wizytówka dla tak licznych tutaj zagranicznych turystów.
Ze wszystkich stron otaczał mnie wielojęzyczny tłum, zupełnie jak w Londynie.
Okazało się, że oboje z ciotką nie lubimy dużych zgromadzeń ludzkich,
wielkomiejskiego hałasu i smrodu. Szybko więc zrobiliśmy potrzebne zakupy i już
po czternastej byliśmy z powrotem w domu. Wspólnie przyrządziliśmy spóźniony
obiad. Cały czas zastanawiałem się, jak zacząć rozmowę. Wydarzenia z
poprzedniego dnia, mocno zakręciły moją dotychczasową wiedzą o świecie. Tak
naprawdę, to nie miałem pojęcia co o tym wszystkim myśleć. Z natury byłem
bardzo praktyczną osobą, nieskłonną do przyjmowania rzeczy na wiarę, ale tego
co mnie wczoraj spotkało, nie można było wytłumaczyć na żaden ze znanych mi
sposobów. Czekałem więc na okazję, aby poruszyć interesujący mnie temat.
Tymczasem Sonia połknęła w przyspieszonym tempie swój posiłek i zanim się
zorientowałem już była za drzwiami.
- Baw się
dobrze Luis i trzymaj się z daleka od sąsiadów. Muszę lecieć i zająć się
sklepem. Wiem, że chcesz mnie o coś zapytać i porozmawiamy o tym wieczorem - tyle
ją widziałem. Co było robić, pokręciłem się trochę po domu, ale nie znalazłem
sobie żadnego ciekawego zajęcia. Próbowałem otworzyć ruszt, tak jak wczoraj
ciotka, ale oczywiście mi się nie udało. Prawdopodobnie, trzeba było je
nacisnąć w określonej kolejności. Z pewnością to był jakiś kod, a ja jestem marnym detektywem. Poszedłem
więc do ogrodu z puchatym kocykiem, który znalazłem w salonie i położyłem się
pod wielkim, rozłożystym dębem. Drzewo było ogromne. Nigdy takiego nie
widziałem. Wyglądało, jak prawdziwy władca całej okolicy - dumne, dostojne i
piękne. Musiało być bardzo stare. Przez gęste, zielone liście przeświecało
leniwie słoneczko. Zrobiło mi się przyjemnie i cieplutko. Ogarnął mnie
niesamowity spokój. Poczułem się tak bezpieczny i kochany, jak nigdy wcześniej.
Zamknąłem oczy i po chwili spałem już w najlepsze. Obudziłem się niezwykle wypoczęty i zrelaksowany. - Ale
zaraz, zaraz! Coś tu się nie zgadzało? Gdzie ja do cholery właściwie jestem?
-Otworzyłem oczy i rozejrzałem się zaskoczony. Owszem, siedziałem na kocyku,
ale nie na ziemi, tylko na drzewie, pod którym wcześniej się rozłożyłem.
Potężne konary utworzyły coś na kształt kołyski. - Czyżbym zaczął lunatykować i uwiłem sobie na wzór ptaków wygodne
gniazdko ? Niemożliwe, zawsze trochę bałem się wysokości! Jak ja teraz zejdę na ziemię, to przecież
będzie kilka metrów?! - zacząłem
lekko panikować.
- Ale
śmieszne z ciebie stworzenie - usłyszałem w mojej głowie czyjś rozbawiony głos
- przestań się trząść. Ci twoi krewni kompletnie namieszali ci łepetynie, ale
to się zmieni. Dopilnujemy tego. Należysz do nas, tak jak my do ciebie. Nie bój
się, złaź, pomogę ci - i ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, gałęzie drzewa
obniżyły się, tworząc wygodną ścieżkę w dół. - Dowidzenia malutki. Masz tu
wielu przyjaciół. Musisz nauczyć się żyć od nowa, a my wszystko ci pokażemy.
- Kim
jesteś? Dlaczego słyszę twoje myśli? - zawołałem przestraszony nie na żarty. – Boże, ja schizuję, zmiana klimatu mi
zaszkodziła. Może powinienem wrócić do Londynu.
- Jesteś
normalny. Niewielu z nas potrafi rozmawiać z ludźmi. Ja jestem bardzo wiekowy i
zdążyłem poznać wasz język. Inni będą
zwracać się do ciebie obrazami.
- Gdzie
jesteś? - zapytałem nieco drżącym głosem.
- Stoję obok
ciebie, głuptasku - zachichotał znowu. - Obejrzyj się -poczułem jak coś
miękkiego głaszcze mnie po plecach. Odwróciłem się gwałtownie i stanąłem w oko
z liśćmi, wyrastającymi z niewielkiej gałązki dębu.
- Matko
kochana, ale mnie przestraszyłeś - chwyciłem się, za próbujące wyskoczyć mi z
piersi serce. Złapałem za konar, delikatnie zacząłem go dotykać i gładzić. - To
naprawdę ty?
- Ale z
ciebie niedowiarek! Jakich jeszcze potrzebujesz dowodów?
- Wiesz,
kiedyś jako dziecko wydawało mi się, że rozmawiam z drzewami, kwiatami i
ptakami. Zacząłem o tym opowiadać rodzicom. Byli przerażeni i zaprowadzili mnie
do psychiatry. On stwierdził, że to tylko moja wyobraźnia. Stwarzam sobie
przyjaciół, bo brakuje mi towarzystwa rówieśników itp… Wysnuł całą teorię,
nafaszerował mnie lekami i skasował ojca na grubą sumkę.
-Eh, ci wasi
lekarze. Tak niewiele umieją.
- Wiesz,
myślę, że pójdę do Soni. Nie będę czekał do wieczora. O tej porze w sklepie nie
ma dużego ruchu. Do zobaczenia - pomachałem mu na pożegnanie i pobiegłem do
miasteczka. Muszę się dowiedzieć, o co tutaj chodzi. Mówiące drzewa, tajemnicze
nocne schadzki, eksplodujące szyszki, to trochę za dużo na jednego, biednego
studenta. Niestety, gdy dotarłem na miejsce okazało się, że sklep jest
zamknięty. Postanowiłem spróbować od zaplecza. Okrążyłem budynek, zaszedłem od tyłu
i to był mój błąd. Na starych skrzynkach, pod murem siedział miejscowy element
i z lubością zaciągał się gęstym białym dymem. Palili fajkę wodną, a w
powietrzu zamiast tytoniu, czuć było słodką woń narkotyków. Trzech niemożliwie
kudłatych dryblasów, obrzuciło mnie
bardzo niezadowolonymi spojrzeniami. Natychmiast wstali i otoczyli mnie ze
wszystkich stron. Nie miałem najmniejszej nawet szansy na ucieczkę. Wysoki,
mocno umięśniony paker podszedł do mnie i pchnął na ścianę.
- Co my
tutaj mamy? Mały, zagubiony czciciel zielonego. Nie powinieneś tutaj
przychodzić, bo to miasto należy do nas. Myślę, że udzielimy ci niewielkiej
lekcji miejscowych zwyczajów - i nie wdając się w dalsze dyskusje, uderzył mnie
pięścią twarz. Siła ciosu była tak duża, że walnąłem głową o mur, aż mnie
zamroczyło. Dwaj pozostali stali obok, chichocząc głupkowato. Widać było, że
narkotyk na nich podziałał mocniej. - Cholera,
ten facet mnie zmasakruje! Dopiero się wylizałem po ostatnich przejściach. - Widziałem jak bierze zamach nogą, aby
wymierzyć mi solidnego kopniaka. Nagle, zza muru coś wyskoczyło tak szybko, że
zobaczyłem tylko zarys niewielkiej sylwetki. Uwiesiło się na nodze chłopaka,
nie pozwalając mu zadać ciosu. - Boże, to Zoli. Skąd on się tu wziął? - Dzieciak
wczepił się jak małpka w spodnie dryblasa, ani myślał puścić, a warczał przy
tym groźnie jak prawdziwy drapieżnik. Rzuciłem się mu na pomoc, ale zostałem
zatrzymany, przez dwóch, przyglądających się do tej pory biernie, kolesi.
- Pieprzony
gówniarz, chyba też prosi się o lanie - mięśniak w końcu złapał malca za kark,
oderwał od swojej nogi i zaczął nim potrząsać jak kukiełką.
- Zostaw go,
to jeszcze dziecko - zawołałem przestraszony, że może go skrzywdzić.
- I co z
tego, powinien od małego uczyć się moresu - grubiańsko roześmiał się wielkolud,
brutalnie ciągnąc chłopca za włosy. Nie zauważył, że z tyłu za nim , skrada się
jakaś ciemna sylwetka. Nie zdążył zrobić nic więcej, bo czyjaś silna ręka już
ściskała go za szyję. Z charkotem wypuścił malca, który podbiegł do mnie i
natychmiast się przytulił.
- Puśćcie go
i zmiatajcie stąd - rozległ się zimny, władczy głos mojego sąsiada i ku mojemu
zdumieniu, osiłki bez ociągania posłuchały jego rozkazu. Już po chwili nie było
po nich nawet śladu. – A z tobą pogadam sobie inaczej - przycisnął dryblasa do
muru, trzymając go za gardło. Musiał mieć sporo siły, bo ten mocno zbudowany
chłopak ani drgnął. Wpatrywał się w nieznajomego mu mężczyznę, coraz bardziej
przerażonym wzrokiem. - Nie znasz mnie, więc cię uświadomię, aby nie było
więcej nieporozumień. Ty i twoi bracia przyjechaliście tu na wakacje i niech
tak zostanie. Zachowujcie się grzecznie, bo następnego ostrzeżenia nie będzie.
Nie próbujcie tu grać miejscowych bossów, bo na to jesteście za słabi. I jeszcze
coś na pamiątkę - widziałem co robi i nie mogłem uwierzyć własnym oczom.
Mężczyzna wyciągnął dłoń w kierunku chuligana. Wysunął długie, ostre jak
diament, podobne do kocich pazury i jednym z nich zaczął na ramieniu łobuza
kreślić zawiły wzór. Krew płynęła obficie, ale trzeba przyznać, że drań ani
pisnął. Robił się tylko coraz bledszy, aż osunął się zemdlony na ziemię.
- No proszę,
niby taki odważny, a mdleje na widok paru kropel. Ach ta dzisiejsza młodzież,
same nieudaczniki i słabeusze - stwierdził, złośliwie patrząc w moją stronę.
- Jeśli to
było do mnie, to wypraszam sobie. Może nie jestem najodważniejszy, ale
przynajmniej nie mam w sobie nic z psychopaty - wskazałam na leżącego chłopaka
i niewielką czerwoną kałużę obok niego.
- Wolałbyś,
abym puścił mu to płazem, by mógł znęcać się nad innymi dzieciakami?
Potrzebował małej nauczki, a do takich typów przemawia tylko przemoc -
powiedział, spoglądając na mnie z politowaniem. - Chodź do mnie Zoli -
wyciągnął rękę do dziecka. Tymczasem ten mały smyk, zamiast pobiec do niego
schował się za mną.
- Widzisz,
teraz nawet twój syn się ciebie boi.
- Nie próbuj
tu snuć jakiś dziwnych teorii. Ten mały
łobuziak ma sporo na sumieniu. Znowu uciekł dzisiaj z domu i włóczył się sam po
lesie. Tym razem zostanie surowo ukarany.
- Nie
dotykaj go, nie będziesz znęcał się nad maluszkiem - zasłoniłem sobą Zoliego.
- Nie bądź
głupi, przecież nie będę go bił.
- No nie
wiem, nie wyglądasz mi na siewcę pokoju na świecie - pokręciłem odmownie głową
i cofnąłem się do tyłu, ciągnąc za sobą malucha.
- Ty także
powinieneś ze mną iść. Powinniśmy załatwić tą sprawę do końca.
- Nigdzie z
tobą nie pójdę - powtarzałem, patrząc na niego z oślim uporem. Widziałem, że
robi się coraz bardziej niezadowolony. Próbował jeszcze ze mną chwilę negocjować,
aż zupełnie stracił cierpliwość. Podszedł do mnie, mocno złapał w tali,
przerzucił sobie przez ramię i z szerokim uśmiechem na twarzy ruszył w
nieznanym mi kierunku.
- Puść mnie,
ty potomku mamuta! - darłem się oburzony, starając wyrwać się z jego ramion. Za
nami dreptał bardzo zadowolony Zoli. Nie tylko przestano zwracać na niego
uwagę, ale cała sytuacja bardzo go bawiła. Szedł poskakując wesoło i nucąc coś
sobie do rytmu pod nosem. Jego ojcu też wyraźnie poprawił się humor.
- Bądź
cicho, jeśli nie chcesz dać przedstawienia dla całego miasteczka. Powiedz, że
pójdziesz spokojnie, to cię puszczę. Poza tym mam ciekawy widok. Masz naprawdę
niezły tyłek, a jak tak nim wiercisz, to wygląda jeszcze lepiej. Spodnie
właśnie zaczynają ci się zsuwać i widzę już zarysy całkiem fajnych pośladków -
śmiał się ze mnie w najlepsze.
- Pójdę,
gdzie chcesz, tylko mnie już puść - jęknąłem zrezygnowany. Zostałem zaraz
postawiony na chodniku. Spuściłem głowę, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy.
Czułem, jak pieką mnie zaczerwienione policzki. - Na co czekamy - rzuciłem.
-
Przypomniało mi się, że jeszcze się nie przedstawiłem. Jestem Samuel Ostrowski
- wyciągnął do mnie smukłą, białą dłoń. Ująłem ją z wahaniem i delikatnie
uścisnąłem.
- Boisz się,
że wyciągnę na ciebie pazurki? - zapytał wyraźnie rozbawiony moją reakcją.
- Nie
rozumiem, co cię tak śmieszy. Widziałem do czego jesteś zdolny.
- Och Luis,
jaki ty słodki jesteś z tą przestraszoną minką. Masz najśliczniejsze błękitne
oczęta, jakie w życiu widziałem. Głuptasek z ciebie. Nigdy nie używam siły
wobec dobrych znajomych. No, chyba, że w innym celu - drań wyraźnie sobie ze
mnie pokpiwał.
- No nie
wiem. Może ci czasem przyjść do głowy, zrobić mi jakiś gustowny tatuażyk czy
coś?
- Dziecino,
ale ty masz dziwne pomysły! Używam szponów do bardziej przyziemnych celów.
Wyobraź sobie, jakie wrażenie robią, kiedy lekko przeciągam nimi po nagiej
skórze? - powiedział patrząc mi prosto w oczy i oblizując karminowe usta.
- Lepiej już
chodźmy, ciotka pewnie się niepokoi - odezwałem się, tchórzliwie zmieniając
temat. Ruszyłem szybko przodem, nie oglądając się do tyłu, bo zrobiło mi się
jakoś strasznie gorąco. Drżące dłonie włożyłem do kieszeni, aby tego nie
zauważył. Słyszałem kroki dwóch podążających za mną osób. - W co ja się wpakowałem? A Sonia ostrzegała
mnie, żeby się z nimi nie zadawać. Mądra
z niej kobieta. On jest niebezpieczny. Wystarczyło tylko kilka jego niemądrych
słów i ja już miałem ochotę na coś więcej. Muszę się trzymać od tego faceta z
daleka.
...................................................................................
Betowała kot_w_butach
Hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, chyba Sonia zdaje sobie sprawę o co chce Luis zapytać i dlatego tak szybko zwiała... och drzewko uwiło mu wspaniałe gniazdko to i znamy już sąsiada jak ma na imię... ta akcja pod sklepem byla ocho...
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Zośka